„Kurt Cobain jest jak Jezus. Uwielbiają go. Dosłownie chodzi po ludziach na widowni jak po wodzie” - mówił przed laty Bruce Pavitt, szef wytwórni muzycznej Sub Pop. Bez wątpienia Kurt Cobain potrafił porwać tłumy. Być może była to kwestia jego buntowniczego wyglądu i charakteru, a może wspaniałej twórczości. Jego kariera była krótka i intensywna, zmarł młodo. Jak długo artysta żyłby w blasku chwały, gdyby nie tragiczna śmierć?

Kurt Cobain nie chciał być legendą. Był zwykłym nastolatkiem kochającym muzykę. W 1985, w wieku 18 lat, założył swój pierwszy zespół, jednak nie osiągnął on sukcesu i szybko się rozpadł. Sławę przyniosła mu dopiero Nirvana, wraz ze swoim Nevermind. Rok 1991. Zespół wydaje swój drugi album. Wcześniej Nirvana była mało rozpoznawalna, jednak od tego momentu stała się sławna na całym świecie. Smells like teen spirit,ze swoją nazwą inspirowaną dezodorantem, w rzeczywistości niosącą ideę rewolucji i anarchii, stał się ogólnoświatowym hitem. Kariera Cobaina ruszyła z kopyta. Pod koniec stycznia 1992 magazyn Billboard napisał: „Nirvana jest zespołem, który ma obecnie wszystko: szacunek krytyków, poważanie i zaufanie wytwórni, władzę w rozgłośniach radiowych oraz porządne alternatywne podstawy”.

16 lipca 1945 roku z portu San Francisco wypływa amerykański ciężki krążownik USS Indianapolis. Na jego pokładzie znajduje się tajny ładunek, który ma zakończyć II wojnę światową. Okrętem dowodzi komandor Charles B. McVay i jako jedyny zna zawartość tajnego ładunku. Dalsza historia okrętu to przykład ludzkiego nieszczęścia oraz tego, że z pozoru nieistotne decyzje mogą być bardzo brzemienne w skutkach. Oto historia, która pochłonęła setki, w dalszej perspektywie nawet setki tysięcy ofiar i zakończyła się sądem wojennym. Oto historia ostatniej misji USS Indianapolis.

W lipcu 1945 roku II wojna światowa wreszcie dobiegała końca. III Rzesza już skapitulowała, a po drugiej stronie globu Amerykanie obierali już na cel macierzyste wyspy Japonii. Niegdyś potężnej marynarce kraju Kwitnącej Wiśni teraz ledwo starczało paliwa, by zaopatrzyć resztki swojej floty. Japończycy nie zamierzali jednak się poddać. Podczas walk o liczne wyspy Pacyfiku, w większości przypadków zamiast złożyć broń rzucali się na nieprzyjaciela z katanami w dłoniach, pomimo iż wiedzieli, że nie mają szans z przeciwnikiem uzbrojonym w broń maszynową i automatyczną. Mimo tego nienormalnego połączenia fanatyzmu i odwagi nic nie mogło zatrzymać Amerykanów przed zwycięstwem. Japończycy na wyspach macierzystych głodowali, a fabryki były odcięte od dostaw surowców z wcześniej podbitych terenów. Mimo to dowództwo armii Stanów Zjednoczonych wiedziało, że wróg woli śmierć głodową niż dobrowolne złożenie broni. W takim wypadku armia Cesarstwa musiałaby zostać wybita praktycznie do zera, a to oznaczało olbrzymie straty dla USA. Rozwiązaniem tego problemu miała być bomba atomowa. Tutaj pojawiał się jednak kolejny problem. W tamtym okresie była to broń prototypowa, a prace nad jej rozwojem odbywały się tysiące kilometrów od wrogiego terytorium. Trzeba było więc gotowy „produkt” przenieść zdecydowanie bliżej terytorium nieprzyjaciela. Wiązało się to jednak z dużym ryzykiem, bomba mogła ulec awarii podczas transportu. Zdecydowano się więc sprowadzić broń w częściach i złożyć ją tuż pod nosem Japończyków. Sprowadzenie wszystkich komponentów musiało się odbyć w całkowitej tajemnicy przed wrogiem, który zapewne rzuciłby do walki wszystko to, co zostało z jego fanatycznej armii, by zatrzymać Amerykanów przed użyciem nowej broni, która potencjalnie zagrażała całemu krajowi. Najważniejszym składnikiem był radioaktywny uran, który odpowiadał za siłę i zarazem śmiercionośność całej bomby. Zadanie dostarczenia tego składnika przypadło jednemu z dwóch krążowników typu Portland, znajdującemu się akurat w porcie, USS Indianapolis.