Kto z nas nie lubi zakładów? Kto z nas choćby raz w życiu nie założył się o coś? O przekonanie, o piwo, o konkretną karę? Jako ludzie uwielbiamy rywalizację i pragniemy udowadniać innym swoją rację oraz wartość. Jednak co wtedy, gdy te niewinne zakłady zamieniają się w poważną chorobę, która niszczy cały świat? Jak sobie radzić z pokusą, od której nie można się uwolnić? Jak zachowuje się i co czuje hazardzista?

Na te pytania (i nie tylko) odpowie Michał Krupa, autor książki „Cześć, mam na imię Michał”, która powstała na podstawie doświadczeń wielu hazardzistów. Nie jest to biografia autora, choć niektóre sceny są odniesieniem do jego własnych przeżyć z czasów, gdy zmagał się z nałogiem. Bohater powieści w swojej głowie zasadził roślinę, o którą dbał, której się poświęcał i która w końcu zaczęła wysysać z niego życie. Hazard.

Daria Prygiel: Podstawowe pytanie, które musi paść w przypadku uzależnień, nałogów, to: jak zaczęła się cała historia? Jak wyglądały początki hazardu w Pana życiu? Kiedy i gdzie był "pierwszy raz" z hazardem?

Michał Krupa: Początek był w zasadzie podobny do tego, co opisałem w książce. Byłem z kolegami w jakimś barze i piliśmy piwo. Nic wielkiego. Takie normalne spotkanie towarzyskie. I jeden z nich zaproponował, by zagrać na jednej z maszyn. Ja wcześniej nigdy nie grałem i nie miałem pojęcia, jak się coś takiego obsługuje. Chłopaki pokazali mi wszystko i zacząłem. Przegrałem to, co włożyłem do maszyny bardzo szybko, ale nie włożyłem więcej pieniędzy. Z tego, co pamiętam, to byłem wściekły na siebie, że jak kretyn przegrałem pieniądze. Czy to był początek? Nie wiem. Na pewno był to pierwszy raz. Następnego razu już teraz dokładnie nie pamiętam, ale zdarzyło się to po długim czasie. Było lato. Wyszedłem z pracy i miałem coś do załatwienia. Przechodziłem obok salonu gry w centrum miasta i wtedy pojawił się pierwszy raz ten impuls. Szybka decyzja i wszedłem. Czułem się tam nieswojo. Wolałem schować się gdzieś w rogu tak, by nikt mnie nie widział. Chyba odczuwałem wstyd, że tam byłem. Na pewno przegrałem i następne razy też. Grałem jak bohater mojej książki, tylko na maszynach, w których obracały się na rolkach różne owoce i symbole. Nie znałem do końca zasad i o wygraniu jakichś pieniędzy nie mogło być mowy. Grywałem po pracy. Nie za często. Może dwa razy w tygodniu po jakieś pół godziny do godziny. W tym okresie nigdy nie pojechałem specjalnie do salonu. Był to raczej sposób na odłączenie się po pracy. Coś w rodzaju relaksu.

Jak Pan traktował porażki? Jakie uczucia się wtedy pojawiały?

Rozumiem, że chodzi Pani o czas, gdy już ostro grałem i nie mówimy tutaj o porażkach życiowych? Chodzi tylko o pieniądze? Porażki były dużą częścią mojego grania, choć nie jedyną. Co ciekawe przegrana powodowała albo jeszcze silniejszą chęć do odegrania się i szukania sposobów zdobycia nowych funduszy, albo zaklinanie się i przysięganie, że był to już ostatni raz. W te przysięgi ja naprawdę wierzyłem. To w jakimś sensie dawało ukojenie i pozory sztucznego spokoju, że od teraz bedzie już dobrze, bo przecież od jutra nie gram. Wygrane, i z tego, co wiem, dotyczy to większości hazardzistów, nie wpływają aż tak mobilizujaco do dalszej gry. Można by sądzić odwrotnie, nieprawdaż? Wygrałem - super! Ale cała sprawa polega na tym, że nie jest łatwo wyjść, gdy jest się na plusie. Generalnie dopóki są pieniądze, dopóty można grać, a to liczy się najbardziej. Nie pieniądze, tylko gra.

Jak świętował Pan sukcesy?

Z początku wygrane traktowałem jako zastrzyk dodatkowej gotówki. Może robiłem to podświadomie, ale pamiętam, że kupowałem wtedy różne drogie drobiazgi dla mojej żony. Myślę, że był to taki sposób na uspokojenie mojej moralności. A pózniej? Oczywiście wygrane, czasami duże kwoty szły na jeszcze intensywniejsze i bardziej ryzykowne granie. Wszystko, co było do świętowania i nie tylko wygrane, ale także urodziny, rocznice ślubów, dosłownie wszystko było powodem, by zaszaleć w kasynie lub salonie.

Jak dużą kwotę przegrał Pan jednorazowo? A jaka była największa wygrana?

Mówimy tutaj o kwotach przewyższających 2 nawet 3 miesięczne zarobki w jedną. jak i drugą stronę, ale to akurat nie jest najważniejsze. W tym wszystkim pieniądze stanowią zaledwie czubek góry lodowej, choć ich brak i ogromne długi są tym pierwszym, co rzuca się w oczy najbliższemu otoczeniu. Mogę jednak w tym temacie dodać jeszczę małą dygresję. Czy dla kogoś kto zarabia dajmy na to 1000 zł miesięcznie 500 zł to duża kwota czy mała? A dla Pani? Ile to jest dla Pani to 500 zł? Ile Pani musiałaby przegrać, by poczuła Pani zimny pot na twarzy i ogarnęło Panią przerażenie splecione z paniką?

Jakie uczucia towarzyszyły Panu podczas gry?

Podniecenie, złość, a potem nicość. Mocne, skrajne uczucia, a pod koniec automatyzm, czyli brak uczuć. Grałem dla przeżywania czegoś mocnego, bynajmniej nie dla zarobku. Te uczucia zagłuszały moje problemy i chyba także dawały niezłą odskocznię. Na początku, do wyzwolenia dużych ilości adrenaliny i innych hormonów dających uczucie przyjemności, potrzebowałem właściwie wejścia do „nory”. Potem były wyższe stawki i wyższe tylko po to, by dostać tę dawkę podniecenia. Sama świadomość, że mam w ręku dużą ilość pieniędzy i za chwilę będę mógł je obstawić dawała mi niezłego kopa, ale to było pózniej. Złość pojawiała się dość często po przegranych i po wyjściu z gralni. Efektem tego było albo przysięganie sobie, że już nigdy w życiu, albo wręcz odwrotnie. Planowanie przestępstwa dajmy na przykład. Nicość - to był mój ostatni etap. Nic się dla mnie nie liczyło. Czy wygram, czy przegram nie miało znaczenia, byle być tam i uczestniczyć w grze jak najdłużej.

Najbardziej krytyczny moment w trakcie uzależnienia to...

Trudno powiedzieć... Myślę, że okres, w którym zacząłem kraść pieniądze, planować większe przestępstwo oraz kłamać bez zająknięcia w żywe oczy najbliższym. I to też doprowadziło do najtrudniejszego momentu – uświadomienia sobie, sam przed sobą, że coś jest ze mną nie tak i muszę coś z tym zrobić.

Jak wyglądały Pana stosunki z rodziną, z przyjaciółmi w trakcie uzależnienia?

Przez długi czas wyśmienicie. Potem gdy wyszło na jaw moje granie, już nie było tak kolorowo. Proszę pamiętać, że hazardzista jest najlepszym kłamcą na świecie. Instynkt samozachowawczy czynnie grającego potrafi wznieść go na wyżyny fantazji, by zatuszować to i tamto oraz zdobyć pieniądze. Hazardzista tworzy wręcz pewnego rodzaju bańkę nieświadomości wśród swojego otoczenia i z czasem, gdy problemy stają się coraz bardziej poważne, musi poświęcać na to coraz więcej energii i czasu. Wszystko byle nic nie zakłóciło komfortu grania. Gdy miałem nóż na gardle, sam się przyznałem. Ta pierwsza rozmowa była jednak tylko sprytnym i perfidnym sposobem na pozbycie się długów. To ja zaplanowałem rozmowę i prowadziłem ją cały czas w obranym przeze mnie kierunku. Powiedziałem oczywiście tylko część prawdy o długach, bagatelizując najważniejszy problem. Temat uzależnienia właściwie się nie pojawił, a ogromne długi zrzuciłem na bark przepracowania i wszechogarniającego mnie stresu. Nikomu nie zapaliła się w głowie czerwona lapka, bo i dlaczego? Hazard, tak, oczywiście, wszyscy o nim słyszeli, ale on?? Nie w naszej rodzinie! Potem było już tylko gorzej. Potrzebowałem więcej pieniędzy, a najbliżsi nie chcieli już mi pomagać. Obrażałem się na nich, robiłem awantury, zrywałem kontakty. Padało mnóstwo mocnych słów z mych ust, które do tej pory żałuję, choć gdzieś tam po drodze zostało mi przebaczone. W każdym razie pod sam koniec właściwie nie miałem nikogo. Dosłownie. I to jest najgorsze w tej chorobie. Chcę podkreślić to zdanie bardzo mocno. Nie pieniądze, ale to, że hazardzista wymiata wszystko wokół siebie, tworzy pustynię i pozostaje sam. Wiele znajomości, przyjaźni już nigdy nie odzyska. Później na drodze trzeźwienia właśnie na ten aspekt kładzie się ogromny nacisk.

Czy próbował Pan sam walczyć z nałogiem? Czy wstawał Pan rano i mówił do siebie: "To koniec. Już nigdy więcej"?

Oczywiście! Wiele razy! Tylko, gdy się walczy z czymś tak potężnym jak uzależnienie, to prędzej czy pózniej się przegra. O tym jednak dowiedziałem się pózniej. Nie walczy się z uzależnieniem. To coś siedzi w nas i nigdy się go nie pozbędziemy. Ja zawsze będę człowiekiem uzależnionym. Sekretem jest nauczyć się żyć z tym, poznać siebie i wiedzieć, albo inaczej, nauczyć się rozpoznawać sygnały świadczące o nadchodzącym nawrocie. Czytaj „chęci do zagrania”. Gdy takie coś nadchodzi, gdy zaczyna ssać w środku, a myśli koncentrują się tylko i wyłącznie wokół jednego... nie walcz. Uruchom od razu sposoby na uniknięcie zagrania. O czym myślę? Jest ich wiele, choćby telefon do przyjaciela z grupy. Kiedyś usłyszałem fajne porównanie dotyczące nagłej ochoty na zagranie lub nawrotu. Otóż spróbuj wstrzymać biegunkę. Jak długo ci się uda? Zaciśnij usta, zewrzyj pośladki, zrób się czerwony na twarzy - to jest walka. Walka stracona od początku, bo prędzej czy później się po prostu zesrasz.

Jak pomóc osobie uzależnionej od hazardu?

Najlepiej nie pomagać. Nie płacić rachunków za niego, nie pożyczać pieniędzy, żeby nie wiem, jak dramatyczne historie opowiadał. Nie karmić. Zamknąć lodówkę i nie prać jego przepoconych rzeczy. Najlepiej od razu zrobić rozdzielność majątkową i załatwić alimenty na siebie i dzieci. Nie walczyć u jego pracodawcy o niego, niech go wywalą. To wszystko tylko popsuje mu komfort gry i szybciej osiągnie dno lub zastanowi się nad sobą. Proszę mi wierzyć, im szybciej dotrze do dna, tym lepiej dla niego, ponieważ na dnie ma się tylko dwie możliwości - śmierć lub szukanie pomocy. To on sam musi zacząć jej szukać, to jemu musi zależeć i to on sam musi chcieć z tym skończyć. Każda jakakolwiek próba namowy na leczenie albo wizytę u specjalisty w sytuacji, gdy on gra, skazana jest z góry na porażkę. Jak wykona pierwszy krok, czyli poprosi o pomoc w znalezieniu pomocy, to potrzeba mu wsparcia i jasno określonych zasad. Mam tu na myśli np. pieniądze, system spłacania długów itd. Temat rzeka. Jedno najważniejsze. Grającemu hazardziście nie pomagamy, żeby nie wiem co! Wręcz mu utrudniamy.

Czy da się zauważyć moment, kiedy osoba staje się uzależniona?

A czy da się zauważyć moment, kiedy ogórek jest już ukiszony? Odpowiedź brzmi nie. Oczywiście są pewne sygnały, ale istnieją one w zasadzie tylko dla niego, ponieważ tak jak wcześniej pisałem, hazardzista podświadomie tworzy wokół siebie i swoich bliskich świat iluzji. Nerwowość, ciągły brak pieniędzy, dłuższy notorycznie dzień w pracy... jest tego wiele, ale nie muszą być to dowody na to, że ktoś jest uzależniony.

Czy walczył Pan z uzależnieniem sam, czy z pomocą innych osób? Jakie znaczenie ma wsparcie w przypadku wychodzenia z uzależnienia?

Gdy mówimy już o poważnym wychodzeniu z tego draństwa, myślę, że większość z tych, którzy zdali sobię sprawę, że coś jest nie tak, szuka pomocy najpierw anonimowo w Internecie. Robi różne testy z nadzieją, że jednak nie jest to uzależnienie. Potem jednak, gdy problem grania ciągle powraca jak bumerang, gdy następne obietnice są złamane, taki ktoś szuka pomocy. Gdzieś tam pojawia się adres, telefon do grup wsparcia w danym mieście. Większość, o ile nie za długo to trwało, idzie na pierwszy swój mitting. Nie musi nic mówić, najważniejsze, że tam trafił. Potem powinna pojawić się rozmowa o terapii, sama terapia i kontynuacja spotkań na mittingach. To jest typowy schemat, który uważany jest za sprawdzony na całym swiecie. Terapia i mittingi. Coś jednak jest z tą terapią, bo często ludzie bronią się przed nią rękami i nogami. Ja na przykład, i tu mogą pojawić się słowa krytyki, nie odbyłem terapii. Uczestniczyłem tylko przez długi czas na mittingach. Od jakiegoś czasu bywam tam bardzo nieregularnie. Czy to źle? Nie gram i żadko miewam nawroty już ponad dziesięć lat. Przestałem liczyć. Jednego jednak jestem pewien. Nie da się samemu, na własną rękę. Takie podejście do sprawy spisane jest od początku na porażkę.

Czy nadal odczuwa Pan pokusę, aby zagrać? Czy podobnie jak w przypadku uzależnienia od alkoholu bądź narkotyków, hazardzistą pozostaje się do końca życia?

Tak, hazardzistą jest się do końca życia. Najlepiej być niegrającym, trzeźwiącym hazardzistą i umrzeć na zawał serca w wieku 100 lat. Można też popełnić samobójstwo lub zostać zamordowanym przez długi w okresie grania. Tak czy siak, dopiero śmierć uwalnia od uzależnienia. Tak, mam pokusy, mam nawroty, choć obecnie zdarzają się dość rzadko i są małego kalibru, że się tak wyrażę. Jednak to siedzi we mnie i nigdy bym nie powiedział o sobie, że jestem wolny, lub jestem na tyle silny, by wejść np. do kasyna i popatrzeć, jak inni grają. Brrr… aż mnie ciarki przeszły, jak to pisałem. Tam, w „norze” nie wiem, jak bym się zachował, dlatego nigdy tam nie chodzę, omijam „granie” szerokim łukiem, choć minęło sporo czasu od ostatniego postawienia.

Czy zalążek hazardzisty tkwi w każdym z nas?

Tak, myślę, że tak. Hazard to nie tylko kasyna, automaty, to także wszelkiego rodzaju współzawodnictwo, gdzie wynik nie jest znany. Choćby gra w lotki. Wydaje się śmieszne, ale początki hazardu można śmiało znalezć także w sporcie. Wszelkie obstawiania wyników i tym podobne. Jest spora grupa osób, która ogląda mecze nie dlatego, że jest to fajne widowisko, lecz tylko dlatego, że obstawia wynik meczu.

Zazwyczaj opowieści o uzależnieniach są naładowane wzniosłymi hasłami i sloganami, które mają za zadanie moralizować odbiorców tych historii. A jak Pan to postrzega? Czy tego typu działania mogą zniechęcić do używek, hazardu i innych rzeczy, od których możemy się uzależnić?

Zawsze można próbować. Wystarczy, że jedna osoba po przeczytaniu tego wywiadu nie pójdzie do kasyna lub zda sobie sprawę ze swojego problemu, to warto było stracić czas na tę dyskusję.

Czy jest coś, czego bardzo Pan żałuje? Czy gdyby była taka możliwość, to czy wróciłby Pan do momentu, kiedy pierwszy raz zagrał, aby podjąć inną decyzję?

Teraz.... to trudne pytanie. Teraz po przejściu całej tej drogi wiem, na czym stoję, wiem, kim jestem. Poznałem siebie. Trochę mnie to kosztowało i nie myślę tutaj tylko o pieniądzach. Ale czy bym chciał zaryzykować i poprowadzić moje życie inaczej? Zawsze mogło być gorzej. Może wpadłym w inne bagno, np. narkotyki? Nie, raczej nie. Jestem zadowolonym z życia człowiekiem. Odzyskałem kontakt z „przegranymi” znajomymi. Żałuję jedynie tych straconych lat... i pewnych słów, które padły z moich ust, gdy grałem.

Czy dziś czuje się Pan wolny?

Nie, absolutnie nie. A ten, kto tak myśli, jest naiwny i nie zazdroszczę mu przyszłości. Ja raczej czuję się bezpieczniejszy. Boję się hazardu chyba jeszcze bardziej niż wtedy, gdy wchodziłem na drogę trzeźwienia. Wtedy nie miałem nic do stracenia. Teraz już mam.

Daria Prygiel, kl. 2B

 

Źródło zdjęcia:

http://zaczytani.pl/ksiazka/czesc_mam_na_imie_michal,druk