Choć obaj pożegnali się już jakiś czas temu z ligą hiszpańską, w której przez prawie dwa lata toczyli zażarte boje, w atmosferze wielu skandali, teraz w swoich nowych zespołach radzą sobie świetnie. Chelsea Jose Mourinho zajmuje obecnie 2 miejsce w tabeli Premier League, Bayern Josep’a Guardioli 1 – ostatnie mecze były tylko potwierdzeniem świetnej dyspozycji obu zespołów. Trzeba przyznać, że wielka w tym zasługa szkoleniowców, wszak chyba nikt nie wątpi, że obaj trenerzy to urodzeni zwycięzcy.

The Special One wrócił w zasadzie na „stare śmieci” – The Blues trenował już w latach 2004-2007. Nie wygrał Ligi Mistrzów, sięgnął za to dwukrotnie po mistrzostwo Premier League, Puchar ligi angielskiej (również dwukrotnie) czy też Tarczę Wspólnoty. Już wtedy wiadomym było, że mamy do czynienia z jednym z największych talentów trenerskich XXI wieku – sukcesy w Porto były tego zalążkiem, w Chelsea – potwierdzeniem. Styl gry preferowany przez Mou to zespołowość, współpraca, która suma summarum przynosi bardzo dobre rezultaty. Jego Chelsea wnosiła do ligi nową jakość i polot w grze. Wszystko jednak ma swój koniec i po ponad 3 latach Portugalczyk opuścił Stamford Bridge na rzecz Interu Mediolan. Chelsea była jego trampoliną do wielkiego futbolu, a możliwości zarówno czysto sportowe, jak i finansowe (przejęcie klubu przez miliardera Romana Abramowicza) zapewniały pełen komfort pracy. Słabsze wyniki w 2007 roku, jak remis 1:1 z Rosenborgiem Trondheim w Lidze Mistrzów, przelały czarę goryczy. Zarząd zadecydował o rozwiązaniu kontraktu z Mourinho. Jak okazało się w późniejszych latach, z punktu widzenia szkoleniowca była to świetna decyzja. Pojedynki z Guardiolą miały dopiero nadejść.

A Josep Guardiola był od zawsze związany z FC Barceloną – zarówno jako świetny piłkarz, jak i jeszcze lepszy szkoleniowiec. Wygrał w katalońskim zespole absolutnie wszystko, od mistrzostwa Primiera Division, przez Puchar Króla, po Ligę Mistrzów (i to nie raz). Barca była wtedy potęgą bijącą na głowę każdy zespół europejski. Sam sir Alex Ferguson w swojej książce pisze: „Barcelona z jaką grałem w 2011 roku, w finale LM, była najlepszym zespołem, z jakim kiedykolwiek miałem okazję się mierzyć”. Jest w tym sporo racji: wynik 3:1 rozwiał wszelkie wątpliwości. Blaugrana nabrała wiatru w żagle dopiero po odejściu Zlatana Ibrahimowicia, który mimo swojego geniuszu, nie zdołał, jako „piłkarski najemnik”, wpasować się w styl gry Pepa Guardioli. Swoją drogą, na odejście Szweda spory wpływ wywarł sam Leo Messi, który zniesmaczony zmianą pozycji na prawo-skrzydłowego poszedł do trenera i powiedział krótko: „Nie chcę tam grać. Chcę wrócić na środek”. Okazało się, że sympatia do Messiego wzięła górę i tak oto zakończyła się epizodyczna wręcz przygoda Zlatana w Barcelonie, mimo wszystko – udana. Europejską i ligową hegemonię Guardioli zakończyło dopiero przyjście Mourinho, który objął stery naszpikowanego gwiazdami Realu Madryt. Wszystko zaczęło się jednak jeszcze wcześniej, bowiem już w Interze Mediolan rozgrzał swoisty konflikt na linii obu trenerów. Jose spotkał się z Barceloną w półfinale Ligi Mistrzów. Na konferencji prasowej pokusił się o drobną uszczypliwość względem rywali: „Będziemy w finale Ligi Mistrzów, bo ten finał jest marzeniem dla zawodników i kibiców Interu. Dla Barcelony finał nie jest marzeniem. Jest obsesją. Istnieje spora różnica między „marzeniem” a „obsesją”. Mimo że zdołał zwycięsko wyjść z tego pojedynku, miał wiele zastrzeżeń w stosunku do pracy sędziego. Kwestią polemiki jest, na ile były to słuszne oskarżenia – niektórzy kibice byli jednak zachwyceni postawą Portugalczyka, który nie bał się mówić tego, co myśli. Był taki od zawsze. Po porażce Guardiola stwierdził: „Generalnie, kiedy się gra 11 na 10, jest łatwiej, ale oni ograniczyli się tylko do obrony. Powtórzę: ciężko jest, gdy rywal broni się dziewięcioma zawodnikami we własnym polu karnym. W futbolu jednak ten, kto wygrywa, ma rację, więc im gratuluję”. Przejście do Realu Madryt, w 2010 roku, zaczęło prawdziwą rywalizację. Mou i Pep grali w jednej lidze, a ponadto los sprawiał, że spotykali się nadzwyczaj często, czy to w LM, czy też na krajowym podwórku.

Wszyscy chyba pamiętają Manitę, jaką sprawiła Barca budowanej dopiero drużynie Królewskich. Wynik 5:0 był wręcz hańbą, która na szczęście nie załamała zespołu, a sprawiła, że w późniejszym okresie zaczął coraz śmielej poczynać sobie w starciach z odwiecznym rywalem, a po odejściu Guardioli wręcz gromić rywali na ich własnym stadionie. Sporą zasługę w tym miała współpraca The Special One z Cristiano Ronaldo, którzy okazali się być głównym powodem przerwania pasma sukcesów Blaugrany. Warto zwrócić uwagę na początkowe nastroje bojów Jose i Pepa. Niczym niezwykłym były wzajemne uszczypliwości, jak i wręcz dyplomatyczna walka, która za jakiś czas przerodziła się wręcz w chamstwo ze strony trenera Realu Madryt. Gdy Los Blancos odpadli w półfinale Ligi Mistrzów z rewelacyjnie spisującą się Barceloną, Jose skomentował sytuację w znany sposób: „Co powiedziałem do sędziego? Nic, tylko się śmiałem. Jeśli powiem teraz, co naprawdę myślę, moja kariera będzie skończona. Zastanawiam się tylko, dlaczego? Do końca życia będę zadawał sobie to pytanie i mam nadzieję, że pewnego dnia znajdę odpowiedź. Dlaczego w tym wyrównanym meczu zrobił to, co zrobił? Ale on nam nie odpowie, pójdzie sobie do domu i nie będzie musiał nikomu na nic odpowiadać. (…) Rewanż to mission impossible. Barcelona już zakwalifikowała się do finału (…) Pojedziemy tam dumni, bez Pepe, który nic nie zrobił. No i bez trenera, który nie będzie mógł prowadzić zespołu z ławki. Nie mamy wyjścia. Odpadniemy. Na miejscu Guardioli wstydziłbym się wygrywać Ligę Mistrzów w ten sposób”. Pep w tego typu sytuacjach nie pozostawał dłużny. Wydaje się jednak, że miał po swojej stronie więcej argumentów w słownej batalii z Mou – przykładem jest włożenie palca do oka Tito Vilanovy, o którym Pep swego czasu nie omieszkał wspomnieć. Prawdziwy bój toczył się jednak na boisku, na którym Real zaczął notować coraz lepsze wyniki. Wygranie Pucharu Króla w 2011 roku, po fenomenalnej bramce Cristiano Ronaldo w doliczonym czasie gry, było tego początkiem.

Guardiola odszedł z ukochanego klubu w 2012 roku i udał się na zasłużony odpoczynek. Mnóstwo wygranych trofeów, powszechny szacunek i uznanie w oczach piłkarzy i kibiców było tym, czego pragnął najbardziej. Jego miejsce zajął asystent Tito Vilanova, u którego w niedługim czasie zdiagnozowano raka ślinianki. To miał być koniec wielkiej Barcy. Tak się jednak nie stało i na dzień dzisiejszy klub, pod wodzą Taty Martino, osiąga świetne wyniki i przewodzi w tabeli ligi hiszpańskiej. Dlaczego Pep odszedł z klubu, który był dla niego wszystkim? Najbardziej logiczne stwierdzenie jest takie, że potrzebował wakacji i po jakimś czasie podjęcia się nowego wyzwania. Ludzie jego pokroju żyją z takich wyzwań. Tym okazał się być Bayern Monachium. Warto się jednak zastanowić nad tym, czy prawdziwym powodem odejścia Guardioli nie był właśnie Jose Mourinho, który zyskiwał nad nim przewagę zarówno na płaszczyźnie sportowej, jak i osobistej – Pep mógł czuć się zmęczony ciągłą „wojną słówek”, przeciąganiem sznurka w tę i we w tę. The Special One pod koniec 2013 roku miała dość praktycznie cała Hiszpania – od zawodników, przez trenerów, po prasę, która stosowała w stosunku do niego coraz to nowsze zagrywki i uszczypliwości. W obliczu tego wszystkiego także Mou poczuł się zmęczony nagonką na jego osobę i na fali ambicji, mając świadomość powrotu Guardioli, przejął na nowo stery Chelsea Londyn. Choć obecnie obaj panowie grają w innych ligach, nie ulega wątpliwości, że już niedługo spotkają się na arenie europejskich boisk, w pojedynkach Ligi Mistrzów. Bayern i Chelsea są w świetnej formie.

The Blues zajmują obecnie drugie miejsce w tabeli Premier League. Gra londyńczyków jest bardzo dobra i ustabilizowana. Choć czasem serca fanów Chelsea zadrżały o wiele mocniej, sam Mou zwykł powtarzać, że jego drużyny osiągają najlepsze wyniki dopiero w drugim sezonie jego pracy. Czy tak będzie i tym razem? Jak na razie nic na to nie wskazuje, ponieważ zespół radzi sobie bardzo dobrze i pozostawia w tyle takie potęgi, jak Manchester United czy City. Trzeba przyznać, że w tym sezonie liga angielska to w ogóle jedna wielka niespodzianka. Kto by pomyślał, że wiecznie przegrywający wszystko Arsenal może zajmować pod koniec listopada pierwsze miejsce w tabeli? Kto wie, czy nie jest to czas Kanonierów. Są obecnie faworytem do zdobycia pierwszego od ponad 9 lat mistrzostwa kraju. Zagrozić może im oczywiście tylko nieobliczalny Mourinho.

Bayern wygrał przedwczoraj z Borrusią Dortmund aż 3:0. Pogrom. Blamaż. Jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, który zespół de facto prezentuje lepszą formę i tworzy bardziej zgrany kolektyw, to niemieckie Gran Derbi całkowicie je rozwiało. Warto odnotować fakt, że Borrusia ma ogromne problemy w związku z kontuzjowanym blokiem obronnym – sukcesu i dobrej gry Bawarczykom jednak nie można odmówić. Nie bez powodu zajmują dziś pierwsze miejsce w ligowej tabeli i pewnie kroczą po kolejne już mistrzostwo Niemiec.

Pozostaje pytanie, kiedy Guardiola i Mourinho trafią na siebie ponownie? Czy po latach wzajemnych uszczypliwości i pojedynków podadzą sobie rękę? Wszystkie te niewiadome pozostają w rękach czasu. Nie ma chyba kibica na świecie, który z utęsknieniem nie czeka na ten pojedynek. O rywalizacji Jose i Pepa powstała nawet książka. Świadczy to tylko o tym, jak wielkie wzbudzają emocje i równocześnie jak wiele znaczą dla współczesnego futbolu. Finał Ligi Mistrzów już na nich czeka.

Krystian Pomorski, kl. 2C